25-09-2013
„A gdyby tak wszystko rzucić i pojechać w cholerę?” – wyrywa się czasem z ust ludzi znudzonych szarością dnia codziennego, zmęczonych pracą, której nie lubią i sfrustrowanych uwikłaniem w sytuacje, które wydają się bez wyjścia. Krąży też po głowie tych, których dopada kryzys i którzy mają dość miasta, cywilizacji i konsumpcjonizmu, bo często przytłaczają. Gorzej z wprowadzeniem słów w czyn i realizacją tego szalonego planu.
To zrozumiałe. Trudno się wyrwać ze strefy komfortu, która nawet jeżeli nie do końca daje satysfakcję, jest strefą oswojoną i na swój sposób bezpieczną. Prawdą jednak jest, że zmiana środowiska pozwala nabrać dystansu do wielu spraw, spojrzeć na nie z boku i często przewartościować swoje poglądy (sprawdzone, polecam). Z tego właśnie powodu zainteresowała mnie książka Tomka Michniewicza pt. „Swoją drogą. Trzy podróże po inne życie” – byłam ciekawa, co (i czy w ogóle?) bohaterzy wynieśli ze wspomnianych podróży i jak przełożyły się na rzeczywistość, do której wrócili. Wszak zmiany na lepsze, nawet w cudzym życiu, są motywujące i bardzo często powodują otwarcie się w głowie nowych furtek, przez które wpadają ciekawe pomysły – zawsze można coś udoskonalić, poprawić i zmienić, by każdego dnia uśmiechać się jeszcze szerzej.
W podróż jadą trzy osoby – przyjaciel, żona i tata Tomka. „Trzydziestolatek z korporacji uciekający od codziennej rutyny do afrykańskiej dżungli. Młoda kobieta konfrontująca się ze swoimi największymi obawami w świecie ortodoksyjnego islamu. Dojrzały mężczyzna, który postanawia wreszcie odwiedzić miejsca, o których marzył przez czterdzieści lat”. Mimo tego, że podróż, którą odbywają, w każdym przypadku miała być podróżą ICH życia, cały czas odnosiłam dziwne wrażenie, że spełniają marzenia… autora, a nie swoje i niekoniecznie odnajdują się w miejscach, do których trafili. Być może jestem skrzywiona, ale podróżowanie traktuję jako swego rodzaju filozofię, która zakłada wędrówkę – nie tylko liczoną w kilometrach, ale także wędrówkę wgłąb siebie. Wędrówkę, na którą trzeba być gotowym. I która zazwyczaj nie przynosi rezultatów z dnia na dzień.
Bo do podróży trzeba dojrzeć.
Z chęcią poczytałabym o wrażeniach bohaterów z ust ich samych, a nie z ust obserwatora wydarzeń. Mimo tego, że cała koncepcja projektu ostatecznie mnie nie przekonała i nie usatysfakcjonowała (choć potencjał był duży), książkę przeczytałam z przyjemnością, bo wzmianki o kulturze i życiu w odwiedzanych krajach, powodowały nieustanną lawinę refleksji na temat naszego życia, tu. W Europie. Refleksji o tym, że, kto wie, być może Afrykańczycy nie mając nic, są szczęśliwsi od nas, którzy (teoretycznie) mamy wszystko, tylko dlatego, że nie mają świadomości, ile można posiadać i że zawsze posiadać można więcej („niewiedza jest błogosławieństwem”). Refleksji o wolności i możliwościach wyboru, których nadmiar wpędza nas często do więzienia zbyt wielu ścieżek, którymi chce się iść jednocześnie, w efekcie czego stoi się w miejscu. Refleksji na temat tego, że czasami pewnym marzeń nie warto realizować, bo są najpiękniejsze wtedy, kiedy pozostają w naszej głowie.
I chyba właśnie o to w czytaniu książek chodzi. O to, co po ich przeczytaniu zostaje w nas samych.