09-11-2016
Wszystko zaczęło się jakieś dwa tygodnie temu. Przyszło trochę, jak grom z jasnego nieba. Budzik, jak zwykle, zadzwonił o 5 rano (tak, wiem, dla niektórych to wciąż jeszcze środek nocy :)). Zamiast ustawić jedną 10-minutową drzemkę, przesuwałam ją z 3 razy. Finał był taki, że w pośpiechu (acz kompletnie bez energii) umyłam zęby, wyciągnęłam z szafy to, co nadawało się do natychmiastowego założenia, spakowałam płatki i z zerowym entuzjazmem wyszłam z domu do pracy.
Dzień był koszmarny. Cały czas walczyłam z uciążliwym ziewaniem, a poziom energii życiowej plasował się na poziomie -50. Nawet codzienne śmiechy z koleżankami mnie nie cieszyły.
Kiedy wróciłam do domu, marzyłam tylko o tym, żeby ten dzień się wreszcie skończył. Myślałam – no zdarza się. Każdy ma lepsze i gorsze dni. Pech chciał, że dzisiaj doświadczyłam tego gorszego. Jutro na pewno będzie lepiej. Z tą myślą położyłam się spać. Pomimo ogólnego zmęczenia, wystąpiły problemy z zaśnięciem.
Kolejny dzień: 5 rano, budzik. Znowu z dwie drzemki. Znowu ogromny problem ze zwleczeniem się z łóżka. Znowu totalna senność w ciągu dnia. Znowu problemy z zaśnięciem.
Trzeciego dnia zaczęłam wątpić. Wręcz niepokoić się. Do kilkudniowych syndromów doszły kolejne – poczułam nieodpartą potrzebę wciągania słodyczy, do których mam stosunek raczej ambiwalentny. Najbardziej przeraziły mnie te czarne myśli rodzące się w mojej głowie.
Może pomyślicie w tym momencie, że kto o zdrowych zmysłach i względnie zdrowym ciele już po trzech dniach gorszego samopoczucia aż tak przejmuje się swoim stanem? Możecie tak pomyśleć 🙂 Należę do tych, którzy są bardzo uważni na reakcje swojego organizmu. Bardzo się w niego wsłuchują. Dlatego już po trzech dniach ogłosiłam alert.
Jest szansa, że gdyby nie ta nieprzeparta potrzeba ciągłego jedzenia (ze szczególnym uwzględnieniem słodyczy), zaczęłabym poważnie rozważać konieczność odwiedzenia mojej przychodni w celu realizacji dość szczegółowych badań. Apetyt jednak nieco pohamowywał moje zapędy. W końcu gdybym była chora, to raczej odrzucałoby mnie od wszelakiego jedzenia. Tym bardziej od węglowodanów.
Jeszcze jedna rzecz mnie uspokajała. Jak wiesz, w życiu bywa tak, że jeśli na czymś się szczególnie koncentrujemy, to nagle dostrzegamy, że więcej ludzi jest w takim stanie, jak my. To się ponoć sprawdza w przypadku potrzeby zajścia w ciążę lub też już bycia w niej – nagle zauważamy, że wokół nas jest cała masa kobiet w stanie błogosławionym.
Do mnie również zaczęły docierać informacje od innych, że czują się tak jakoś niewyraźnie. Że jakoś tak apatycznie i beznadziejnie.
Wszystko razem pozwoliło mi postawić diagnozę – depresja jesienna. Jestem z tych, którzy lubią wiedzieć, w związku z czym postanowiłam zapytać wujka Google 🙂 Okazało się, że najlepszy ze znanych lekarzy, potwierdził moje przypuszczenia:)
Co wyczytałam?
Że jest to tzw. depresja sezonowa, z którą mamy do czynienia na skutek niedoboru światła. A to z kolei przekłada się w znacznym stopniu na pracę naszego mózgu. Brak dostatecznej ilości światła powoduje nadmierne wydzielanie się melatoniny – hormonu snu (już wiecie dlaczego jesteście ospali w ciągu dnia?:)) oraz zmniejszoną produkcję serotoniny – hormonu szczęścia (już wiecie dlaczego dopada Was czarnowidztwo?:)).
Co więcej? To, że występuje najczęściej w okresie jesienno-zimowym i wczesnowiosennym (choć rzadziej) to pewnie wiecie. Ale na bank nie wiecie, że jest to szczególnie powszechna dolegliwość w grupie wiekowej 20-40 (nie da się ukryć – jestem w tej grupie). Częściej dopada kobiety.
Typowymi objawami są: obniżona aktywność, brak motywacji, ogólne zniechęcenie. Pomimo ogólnego uczucia zmęczenia w ciągu dnia, wieczorami mogą pojawić się problemy z zaśnięciem (no wypisz wymaluj ja). Poranne wstawanie – totalny koszmar!
Bóle mieśniowo-kostne, zachwiane poczucie własnej wartości, stany lękowe – z tym również możecie się spotkać.
Wyczytałam także, że depresja sezonowa, zwana również sezonowym zaburzeniem afektywnym powoduje zmniejszenie libido. Odczuwacie?
No i najlepsze na koniec. Macie prawo zachowywać się jak wygłodniały niedźwiedź po obudzeniu się ze snu zimowego – permanentnie, ogromnie głodni. I nawet to, na co wcześniej nie mieliście aż takiej kompulsywnej ochoty, czyli słodycze, teraz mogłyby stanowić niemalże podstawę Waszej diety. Kochane węglowodany!
Ale to nie wszystko. Macie w domu kota? Nie zauważyliście, że ostatnio jakoś dziwnie się zachowuje? Więcej śpi, a przy próbie kontaktu z Waszej strony reaguje, jak nigdy, dziwną agresją? Jeżeli tak jest – wybaczcie mu. Koty ponoć również cierpią na depresję sezonową 🙂 Wniosek – więcej wyrozumiałości dla swojego kota. 🙂
I to by było na tyle w tym artykule. Przyznam, że chodzi mi po głowie krótki cykl związany z tą tematyką. W końcu pora na to wyśmienita. W kolejnej odsłonie, opiszę Wam swoje metody na radzenie sobie z dolegliwościami jesiennymi.
A póki co, zapraszam Was do podzielenia się w komentarzach swoimi doświadczeniami z depresją sezonową. Cierpicie, cierpieliście, wiecie o czym mówię? 🙂
Aha, fachowcy podają, że jeśli takie stany utrzymują się dłużej niż dwa tygodnie, powinno się już zawiadomić odpowiednie jednostki specjalne, czyli specjalistę.
Ja też jestem wrażliwa na ilość słońca. Gdy tylko wychyli się z za chmur staram się z niego korzystać. A nawet gdy jest pochmurnie, to codziennie wychodzę z domu w czasie dnia. Nie ma nic gorszego niż przesiedzieć cały dzień w pomieszczeniu. Trzymaj się ciepło 🙂
P.S. Uwielbiam piosenkę „Jesienna deprecha” zespołu Kury 😉